Rozmowa z Joanną Szelugą
Joanna
Szeluga – psycholog, szkoleniowiec i coach; żona; mama dwóch synów oraz dwóch fruwających
piesków (dokumentacja fotograficzna na Facebooku). Poznałyśmy się z Asią chyba
7 lat temu na Podyplomowym Studium Coachingu.
Spotkanie
wprawiło mnie w stan poruszenia ze względu na to, co Asia w życiu robi i jakie
są tego konteksty. Ale przede wszystkim dlatego, że jej niezwykła wrażliwość i głębia,
które pamiętam z czasów gdy była moją studentką, są tak widoczne we wszystkich
zmianach, które przeżywa sama i które dzięki niej przeżywają inni.
Oto nasza
rozmowa.
Co Ty robisz coachingowo Asiu?
Zaczynałam bardzo biznesowo, prowadziłam
szkolenia, pracowałam dla korporacji, w HR-ach. Ale odkąd parę lat temu okazało
się, że mój syn ma autyzm całkowicie zmieniło się moje patrzenie na to jak
można pracować z ludźmi. Przede wszystkim to był mój własny ogromny rozwój.
Musiałam nauczyć się żyć z kimś kto jest bardzo inny na wszystkich wymiarach.
Zaczęłam mieć kontakt z rodzicami takich dzieci i od tamtego czasu głównie
pracuję szkoleniowo i coachingowo z osobami, które same pracują z innymi
ludźmi. Na przykład z rodzicami dzieci
podobnych do mojego Damiana. Moja sytuacja otworzyła mi oczy na to, że
najważniejsze, by gdziekolwiek się jest, być sobą. Z tego czerpać siłę,
przestać grać, udawać. Oczywiście czerpać z zasobów, które mamy w środku. Mi w
tym mi pomaga mocno fotografia.
Jak trafiają do Ciebie klienci?
Głównie
przez znajomych. Od 2 lat towarzyszę nauczycielom. Od 5 lat wychowawcom w
domach dla dzieci w Gdańsku. Kiedyś koleżanka zapytała, czy zrobiłabym dla nich
warsztaty o mentoringu. Zrobiłam, a z tego wyrósł proces rozwojowy dla wychowawców
o tym, co to znaczy towarzyszyć młodemu człowiekowi w budowaniu swojego życia; jak
dorośli mogą go wspierać poza funkcją opieki. Praca w szkołach pojawiła się
dzięki innej koleżance. To się tak jakoś niesie.
Jak się czujesz z tym co robisz?
Bardzo
dobrze. Myślę, że gdybym nie robiła tego co robię to pewnie siedziałabym na
kanapie i była taka jak 10 lat temu, takie mam przeczucie. Może to byłoby inne
miejsce, ale nie miałoby takiej jakości, której dostarcza mi moja obecna praca.
Która zresztą wcale nie jest taka kolorowa. Jak sobie przypominam mój pierwszy
kontakt z wychowawcami w domach dla dziecka, gdy miałam dla nich pierwsze
szkolenie w Sobieszewie, w drodze powrotnej płakałam do Olsztynka. Uświadomiłam
sobie, że wychowawca jest np. w takiej sytuacji: danego dnia dziecko zostało
przywiezione do placówki, pierwszy raz śpi w sali z innymi dziećmi, ma jakąś
panią wychowawczynię, ale nie ma swojego domu, mamy. Jest po jakimś bardzo
trudnym przejściu i on, ten wychowawca ma je położyć spać. Gdy do mnie dotarło,
że świat robi takie rzeczy małym dzieciom i ktoś w tym jest po to, żeby
towarzyszyć dziecku mądrze, poczułam to na takim poziomie brzucha, trzewi, że
się już nie dałabym latać za blichtrem. Trudno mi jest z nieszczerością w
relacjach.
Czego potrzebują od Ciebie te osoby, które
się dziećmi w taki sposób zajmują?
Zwykle
jakiejś perspektywy, spojrzenia z lotu ptaka, przyjrzenia się, żeby ich wyrwać
na chwilę, zatrzymać i z nimi obejrzeć, co się wydarzyło, czemu w ogóle to się
wydarzyło. Mogą się wtedy zastanowić, zaczynają widzieć co można zrobić. Bo ich
nie trzeba uczyć wszystkiego, tylko jak się zatrzymają to widzą, że mają te
rozwiązania w sobie. Oni mają zasady wyuczone przez własne środowisko i dom. A
jak się spotkają, nad sobą chwilę zatrzymają, to się nagle okazuje, że już
wiedzą co mają zrobić, żeby z tym młodym człowiekiem zbudować relację. Wtedy
dzwonią np. do mnie i rozmawiamy. Pytam „Jak
było?”, słyszę odpowiedź: „No,
płakaliśmy razem, czyli jest dobrze”.
Ostatnio
miałam warsztat dla mam pt. „Jak przekuć wrażliwość w odwagę?”. Często dzieci
są nazywane nadwrażliwymi albo niewrażliwymi. Pracując z fotografią po pierwsze
zapytałam: JAK? Zaprosiłam, by każda mama wybrała zdjęcie i podpisała je
własnymi słowami o tym jak tę wrażliwość przekuwać w odwagę. Kobiety napisały
to wszystko co Brene Brown odkryła w swojej 13-letniej pracy naukowej. Jak im
pokazałam potem manifest rodzicielstwa Brene, powiedziałam: „Wy to wszystko macie. Napisałyście to bez badań, bez lektury
książki”. A te mamy napisały: „nie udawać kogoś kim się nie jest; usiąść
przy dziecku i go posłuchać, pobawić się z nim i tańczyć, zaufać sobie jako
rodzicom a nie poradnikom”. Wszystko to, co w tych badaniach było. Myślę, że ci
wychowawcy potrzebują kogoś życzliwego. Ja nie jestem z „systemu”: nie
rozliczam, nie kontroluję ich, nie raportują do mnie. Tylko po prostu jestem od
tego, byśmy się wspólnie zastanowili jak może być dla nich lepiej, żeby
finalnie lepiej było dzieciom.
Interesuje mnie bardzo Twój projekt Fotologia?
Nasz
tata interesował się fotografią, od niego
dostałam pierwszego Zenitha. Jeszcze za czasów studenckich dużo fotografowałam.
Potem, ponad 10 lat temu, z siostrą, która jest fotografem, chodziłyśmy po
Warszawie i robiłyśmy zdjęcia. Gdy po takich spacerach wracałyśmy do domu i opowiadałyśmy
sobie, co która z nas widziała, niby szłyśmy tą samą drogą, ale okazywało się,
że każda z nas widzi inne rzeczy i zastanawiałyśmy się dlaczego. Albo np.
słyszałam czyjś komentarz: „O, to zdjęcie jest w Twoim stylu”. Gdy patrzyłam na
zdjęcia siostry, widziałam ją. Ona w moich – mnie. Rozmawiałyśmy dużo o
fotografii. Interesował nas nie tylko kontekst rzemiosła, ale kontekst
psychologiczny. Zastanawiałyśmy się co to jest ten styl, czemu ja widzę to co
widzę. Zrobiłyśmy projekt Fotologia – rozwojowe warsztaty z fotografią - i
jeździłyśmy z nią po festiwalach fotograficznych po całej Polsce. To minęło,
ale dalej pracuję używając zdjęć. Zadaję zadania fotograficzne moim klientom.
Nie wiem czy to jest coaching, raczej widzę to jako proces ich rozwoju, by
mogli budować swoją siłę. Stricte coachingowe narzędzia są raczej w tle, a na
planie pierwszym jest to, co ludzie mają w sobie, niezależnie od roli i
stanowiska jakie w życiu pełnią. Zdjęcia są narzędziem i to jest bardzo moje, bardzo
ożywcze. To się liczy np. gdy przestaję widzieć sens w pracy dla systemu
oświaty, praca ze zdjęciami daje mi olbrzymią siłę.
Jak ludzie reagują na pracę ze zdjęciami?
Bardzo
różnie. Myślę, że najpierw trzeba zbudować dobry klimat, żeby to nie był show
albo „praca z różdżką”. Z klientami indywidualnymi nie zaczynam pracy od sesji
ze zdjęciami. Zdarzyło mi się prowadzić szkolenie dla dyplomatów i byłam
zdumiona ich odkryciami. Panowie w garniturach, bardzo formalni, zastanawiali
się nad tym jakimi są szefami dla swoich zespołów. Wśród zdjęć jakie im
udostępniłam pojawiło się takie z mężczyznami w czerwonych kozaczkach – bardzo
kontrowersyjne – (metoda i narzędzia Points of You® oparte na pracy z
fotografią i metaforą). Zakryli je, zawstydziło ich ale potem jednak w nie popatrzyli…
Ja nie naciskam, uważam, że jak ktoś nie jest gotowy do zajrzenia w siebie to
nie pokazuję tych zdjęć. To jest coś dodatkowego, a nie główny motor w pracy
nad sobą. Natomiast jeśli ktoś wchodzi w ten proces, nie spotkałam się z
opinią, że to bez sensu, albo nie działa. To co mi się podoba w tej pracy to,
że ludzie są zachwyceni swymi odkryciami, że one w nich żyją, że im się później
więcej chce. Na przykład wśród wychowawców ktoś mówi „a pamiętasz jak
wylosowałam tę kartę?…”
Praca
ze zdjęciami dotyczy też mojego Damiana, z autyzmem, on ma 8 lat. Jak on ma
aparat fotograficzny i robi zdjęcia dzieciom w klasie, na wycieczce, na imprezie,
to wtedy jest z tymi dziećmi. Jako fotograf, ale jest. Nie ma aparatu – nie ma
Damiana. Ciekawe jest jak on widzi świat. Oglądałam jego zdjęcia. Pierwszy
aparat miał jak był bardzo malutki. Nie wyrzucam jego wczesnych zdjęć, bo to
jest jego pamięć życia. Mamy albumy, oglądamy, on czasem nie wierzy, że to on fotografował.
Albo że sam jest na zdjęciach robionych przez inne osoby. W tym jest jakiś
rodzaj fajnego kontaktu z nim.
To jest narzędzie do kontaktu z nim?
Diagnozowanie
Damiana trwało rok. Autyzm pojawił się nagle; z dziecka relacyjnego, otwartego,
witającego się ze wszystkimi raptem stał się zamknięty, wycofał się. Bardzo nie
podobała mu się terapia behawioralna: zrób to dostaniesz naklejkę. To na niego
nie działało, nie był zainteresowany naklejkami. Chętniej pracował z ludźmi, z
którymi miał relacje. On chodził na terapię i wykonywał różne rzeczy z racji
relacji, którą miał z terapeutą a nie dla naklejek. Pomyślałam, że to jest
droga do niego. Porozumienie bez przemocy (NVC), kontakt fizyczny: głaskanie,
przytulanie, masowanie, leżenie z nim, fotografowanie jego i jego
fotografowanie.
Dotyk?
Tak
dotyk i bliskość. Przez naszą pracę z nim, bo razem z mężem uczyliśmy się, żeby
do Damiana mówić tym nieprzemocowym językiem, Pani diagnozująca mówiła, że ona
nie rozumie jak on może być autystą, bo określa swoje potrzeby a to się wśród
takich osób nie dzieje. Podobnie z emocjami, które on wyraża. Twierdzę, że to
skutek NVC a nie behawioryzmu. Fajnie sobie radzi. Widzę, że jakość kontaktu ma
dla niego znaczenie. Jak trafia na nauczycieli dyscyplinująco warunkujących,
nie jest zainteresowany.
Wiele
zawdzięczam Damianowi mimo, że ta zmiana jest trudna i wiąże się pewnymi
stratami emocjonalnymi. Mam różne myśli. Zastanawiam się co z nim będzie jak on
będzie dorosły.
A co straciłaś?
Zawsze
mówiłam o sobie, że jestem mamą bez oczekiwań. Tak mówiłam, ale do czasu. Był
Dzień Babci w przedszkolu, Pani przygotowywała jakieś przedstawienie, ja
mówiłam jej, że Damian nie musi wystąpić i to dla nas nie jest problem. A on w
ogóle do przedszkola nie chciał wejść tego dnia. Przyjechali dziadkowie – moja
mama i tata – stoimy w tej szatni, mówię „Damian, wejdziemy, usiądziemy tam na
sali”. A on nie, nie chciał nawet wejść! To było zderzenie z moimi oczekiwaniami
dla mnie! Straciłam – śmieję się – chleb glutenowy; trochę organizacyjnych
rzeczy. Jemu wszystko trzeba tłumaczyć, np. mówię mu, że będzie fajnie na
wakacjach a on płacze, bo z domu wyjeżdża. Do kawiarni nie mogę przyjść, choć
lubię, ale dla niego jest za głośno. To są takie małe rzeczy, które sprawiają,
że życie jest inne. Pewnie nieznane ludziom, którzy nie mają takiego dziecka.
Pewnie nie znane albo nie są rozumiane na
takim poziomie głębokości na jakim Ty to rozumiesz.
Czyli Twoja osobista sytuacja i narzędzia, o
których mówiłaś, oznaczają, że pracujesz z innymi klientami niż ci, o których
pierwotnie myślałaś, kiedy zaczynałaś studia coachingu.
Tak,
pamiętam wtedy siebie na pierwszych zajęciach, kiedy myślałam, że jako coach
pójdę, zadam jakieś mądre pytanie, ludzie powiedzą „wow!”, odkryją coś
nadzwyczajnego. Teraz coś mnie skręca w środku jak to mówię. Zdaję sobie sprawę
z tego, że moja droga nie jest popularna, nie jest łatwo być na rynku. Myślenie
o ludziach, z którymi pracuję, jak ich przybliżyć do nich samych, to płakanie,
nie jest łatwe (bo przeżywam), ale nie chcę inaczej. Mogę robić taki projekt
raz w miesiącu: spotkanie z wychowawcami na 3 dni, w dwóch 10-osobowych grupach,
w formule team coachingu lub indywidualnie. Gdańska fundacja, która
zainicjowała ten projekt stworzyła swój model pracy w tych domach dla dzieci. To
są kameralne wille, nie mają szyldu, godła, tablicy informacyjnej. Jest to co
musi być: instrukcja przeciwpożarowa, gaśnica w widocznym miejscu. W domu
mieszka 14-tka dzieci, chodzi się w nim bez butów, dzieci gotują, piorą,
odrabiają lekcje, są razem. Gdy byłam tam po raz pierwszy otworzyła mi 9-letnia
dziewczynka, która zapytała się mnie „czy
napije się pani herbaty?” Mój synek był wtedy w tym wieku i on się gości o
coś takiego nie pytał. Mówię: „bardzo
chętnie”. A ona „A jakiej?”
Myślę: mój Tymek w ogóle nie wie, że są
różne herbaty.
To
jest dla mnie mocno angażujące, wręcz wywrotowe. Mało organizacji chce tak
prawdziwie pracować. W kulturach korporacyjnych jest raczej nastawienie
„zwiększyć efektywność”, „poprawić komunikatywność”, „odnaleźć się w nowej
roli”. No i się odnajdują…
I zwiększają efektywność! Przez
chwilę uśmiechamy się obie
Ale
też myślę, że to jest jakieś moje przekonanie o biznesie. Bo w obu tych
środowiskach są tacy sami ludzie. Tylko inaczej się do nich dociera. Gdy zobaczyłam
pracę nauczycieli, wychowawców to dostrzegłam, że na co innego jest focus.
Biznes koncentruje się na tym, żeby poprzez to jacy są i jak ci ludzie
funkcjonują mieć większy zysk dla firmy; czyli na końcu jest konto. A w
przypadku nauczycieli to się przekłada na „być” ludzi, dla których oni pracują
- tam nie ma konta albo ja go nie widzę. To jest inny rodzaj pracy. Biznesmen
inaczej patrzy na świat niż nauczycielka, która np. chce poradzić sobie z jakąś
sytuacją w klasie.
Kiedy taki nauczyciel zaczyna chcieć? Jak Ty
to rozpoznajesz, że on/a od ciebie czegoś potrzebuje?
Mam
taki przykład. Pracuję w 2-letnim programie wspomagania szkół i jest pani na
zajęciach, która ostentacyjnie „wali” po najczulszych emocjach członków Rady
Pedagogicznej, również moich. Jest po prostu przemocowa. Ja wiem, że ona nie
chce brać udziału w programie. Idę do niej, jestem wkurzona i mówię „widzę, że pani nie chce (uczestniczyć w
zajęciach, pracować w tym programie) i to
jest OK. Nie wiem, co mogę zrobić, bo wiem też, że pani musi (brać
udział)”. Ona zaczyna mówić, że właśnie tak, że musi. Mówi dalej o tym, co w
tej ich pracy jest nieładnego, a wydaje jej się, że wcale tego nie pokazuje.
Uważa, że ona nic złego nie robi „dowalając” ludziom w ich emocje. To są
momenty kiedy uwalniane są prawdziwe emocje. Złość, niechęć, bunt. To jest nazywane
i przyjęte, to jest prawda - praca, o którą chodzi. Nawet jeśli pójdę potem do
dyrektorki i powiem „to nie ma sensu, nie
zmuszajmy; w tym projekcie zróbmy tak, żeby nie musieli”, pani dyrektor
zgodzi się i zaproponuje, by zrobić listę chętnych na kolejny warsztat w cyklu
i ta pani się nie wpisuje na nią, dzięki czemu zostaje przywrócona jej
podmiotowość. W panującym systemie ona znika, nauczyciele naprawdę za dużo
muszą. Są bezwolni, nie są wysłuchiwani, nikt nie pyta o ich zdanie. Najlepiej
gdyby się w tym grzecznie odnaleźli i nie stwarzali problemów „bo musimy
napisać sprawozdanie”. Ale np. 3 miesiące później ta pani uśmiecha się do mnie
jak wchodzę do szkoły, zaczyna zagadywać, przychodzi na spotkania otwarte.
Czyli Ty nie wymuszasz udziału?
Tak,
to jest trudne, bo niepopularne. Ale mój szef podkreśla, że mogę pracować tak,
by ludzie chcieli a nie było to na nich wymuszane. Inaczej wygląda praca wtedy,
gdy nauczyciele zapisują się bo chcą, a inaczej gdy idę do konkretnej Rady w
konkretnej szkole. Tam muszą.
Ciekawe
było pytanie kiedy jest ten moment, że nauczyciele chcą. Czasem po prostu
przychodzą i po prostu mówią, wprost.
Wyobrażam sobie, że w pracy z takimi
odbiorcami jak Twoi, głód zaspokajania potrzeb jest jeszcze głębszy niż w
biznesie a wielość systemów w jakich oni funkcjonują również jest większa. W związku z tym ich poczucie własnego
znaczenia, nadanie rangi własnym potrzebom jest jeszcze trudniejsze. Znam
nauczycieli, którzy umieją odkrywać własne potrzeby, niemniej widzę tę grupę
zawodową jako z jednej strony bezcenną, a z drugiej – tak posznurowanych,
zahamowanych, wycofanych, poblokowanych ze swoimi potrzebami – jest bardzo
wielu. Skoro więc pojawia się jakiś oficjalny projekt na pracę w tym środowisku
łatwo dorobić pewnie interpretację: „aha,
szwankujemy! Wyjdzie na jaw czego nie potrafimy, w czym jesteśmy beznadziejni”.
Wtedy uruchamia się w nich wstyd (o czym pisze Brene Brown na podstawie
długoletnich badań). Tym bardziej mogę wyobrazić sobie rangę momentu, kiedy
taki nauczyciel myśli sobie: mogę zaufać;
albo po prostu wylewają się z niego te emocje, o których mówiłaś.
Jest
kilka spraw, które mi się kojarzą z tym wątkiem. Myślę, że ważne jest danie nauczycielom
przestrzeni i czasu, by mogli się
przekonać, że nic nie muszą mówić, brać udziału w jakiejś aktywności w toku
zajęć. To czasem trwa przez ileś spotkań. W biznesie zasada dobrowolnego
udziału i chęć uczestnictwa jest bardzo naturalna. Tu jest nieufność: ”no tak, nie muszę, ale pani zaraz napisze,
że wyszłam”. A ja nic nie piszę. Moja prawdziwość jest ważna. W przypadku
tamtej pani, o której opowiadałam, nie kryłam przed nią mojego gniewu. To jest
niesamowite, kiedy te prawdziwe emocje się uwalniają. Gdy jedna nauczycielka
się rozpłacze, np. przy temacie asertywności, to następuje lawina płaczu.
Najwięcej
zatrzymania w sobie czuję podczas pracy w szkołach gdy pojawia się temat pracy
z trudnym uczniem. On jest różnie definiowany. Słyszę coś takiego: „no jak taki
gówniarz może mi, urzędnikowi publicznemu, mówić, robić…” Mówi to np.
nauczycielka 30-letnia, wydawałoby się, że ci młodzi są mniej wypaleni,
bardziej otwarci, rozumiejący. Ale to jest schemat: ja, urzędnik.
To właśnie przejaw władzy. Jak się nie ma
autorytetu osobistego to ten formalny trzyma się mocno, żeby móc myśleć, że się
autorytetem jest.
Widziałam
ostatnio wywiad z profesorem Zimbardo. Wspominał swój słynny eksperyment sprzed
lat i dalej mówił, że odkryciem psychologii naszego czasu jest to, że jesteśmy
elastyczni, zmieniamy się. Gdy uczyłam się psychologii na studiach mówiło się,
że osobowość ma się raz na zawsze, do 6-go roku życia kształtuje się coś tam a
potem koniec, inteligencja jaka jest taka będzie i już. A teraz słyszę, że
człowiek się uczy, zmienia, pracuje nad sobą całe swoje życie i ma zasoby (!).
Pomyślałam, że coaching rzeczywiście zrobił rzecz wywrotową dla psychologii
pokazując, że ta statyczność w myśleniu o ludziach jest już nieaktualna. Podejście
coachingowe pomaga mi w myśleniu o ludziach, o nauczycielach. Każdy ma swój
moment. Mam zaufanie, że jak nie teraz to potem. No bo to dziecko, na które w
szkole wezwą policjanta może się wystraszy raz, może się złamie, ale potem
pójdzie i porysuje mu samochód na parkingu, przetnie opony. Mam zaufanie, że
życie nam nie popuści, będzie się domagało. Juul mówi, że dzieciak zrobi
wszystko, by spotkać człowieka, a nie nauczyciela „w roli”. Te wszystkie prowokacyjne
zachowania są po to, by w nauczycielu zobaczyć człowieka. Bardzo to do mnie
przemawia.
Gdy mówisz, że coaching wywrócił coś w
psychologii to jest dla mnie bardzo odkrywcze.
Tzw.
prawdy psychologii o tym, że jak ktoś jest introwertykiem to ma trudno bo
ekstrawertycy są bardziej potrzebni, są bardzo raniące. Różne diagnozy, owszem,
ułatwiają szereg rzeczy ale są bardzo zamykające. To tak jak z tym autystykiem,
który niby nie czuje emocji…
Wcześniej powiedziałaś, że nie masz
poczucia, że to co robisz to jest praca coachingowa a teraz, że coaching dał
coś psychologii. Słuchając Ciebie mam poczucie, że Ty bardzo mocno czujesz
coaching. Skoro mówisz, że nauczyciele sami odkrywają co mogą dziecku i sobie
dać. To przecież samodzielne odkrywanie jest jednym z filarów coachingowego
podejścia. Mówisz, że dajesz przestrzeń na emocje. Podobnie czuję, że to jest
furtka, gdy z tego „bagna” emocjonalnego wyłania się moment „klik!” a dalej
rzeczy zaczynają się układać. Właśnie, na ile tak jest? Na ile masz możność
obserwować, że oni to wdrażają?
Ci
wychowawcy gdańscy przychodzą mi na myśl – 20 osób. Kluczowy był moment gdy
pomagali młodzieży znaleźć staże na okres wakacji. To był dla mnie największy
test naszych rezultatów ze spotkań, czy one coś dały. Podopieczna jednej z
wychowawczyń chciała stażować w salonie fryzjerskim; uwielbiała pleść wszystkim
warkoczyki, robić koki itp. A
wychowawczyni mówiła jej, że to głupi pomysł, bo życie jest jakie jest i z
kręcenia warkoczyków ona nie utrzyma się. Zdecydowałam się mocno zaingerować.
Mówiłam, że to staż, dziewczyna powinna wykorzystać te 2 miesiące tak jak chce.
W efekcie dziewczyna wylądowała na stażu w smażalni ryb. Strasznie cierpiałam,
że mimo prawie 2 lat pracy z nimi, nie udało się. Według mnie mentor to ktoś
kto podąża za dzieckiem a nie wkłada go w swoja wizję świata.
Ale
w tej grupie była też inna nauczycielka, która zadzwoniła do mnie i mówi: „Asia, muszę kupić garnitur”. Pytam „sobie, czy wychowankowi?”. Ona: „Idę do firmy na rozmowę, oni tam w ogóle nie
maja programów stażowych ale on (wychowanek) chce tam koniecznie spróbować. Poszłam tam ale nie chcieli mnie
wpuścić i pomyślałam, że jak kupię garnitur to wpuszczą.” Tak zrobiła,
wpuścili ja i mimo wszystko chłopak zrobił ten staż!
To
taka skrajność: ta sama praca, ten sam czas, ta sama ja, cykliczność spotkań i
tak zróżnicowane efekty. Myślałam od czego to zależy, trudno mi stwierdzić.
Widzę, że są ludzie, dla których się „nie dzieje” i tacy, dla których „dzieje
się”, ale co to powoduje, nie wiem. Na 20 możliwych staży odbyło się 19, jeden
chłopiec się wycofał, co też uznaję za sukces, bo uniósł to on i wychowawca. W
ich relacji to był sukces. Po wakacjach wychowawcy wrócili na spotkanie
podsumowujące i wychowawczyni od dziewczyny stażującej w smażalni ryb mówiła,
że ona była bardzo zadowolona pracując tam, że ją docenił szef, zaproponował pracę
w następne wakacje. A kiedy zapytałam „co
z warkoczami?” odpowiedziała „jest to
dalej jej pasja, ale życie jest jakie jest…”. Może to nie był ten czas dla
tej dziewczyny, a może będzie szczęśliwa inaczej. Dla mnie to wciąż jest praca
z moim wyobrażeniem, co byłoby dobre dla niej. I zgłębianie tego, że nasze
definicje mają wpływ na ludzi.
Kiedy się cieszysz ze swojej pracy?
W
paru momentach: gdy dowiaduję się, że będę miała klienta. Przed pierwszym
spotkaniem jest mieszanina radości z lękiem. Cieszę się, gdy siedzimy na
wygodnych fotelach i człowiek mówi „o k…!” i nawet nie wiem, czego to dotyczy
ale to jest moment, gdy coś mocno zapadło. Kiedy widzę, że o jakimś czasie od
naszej pracy np. klientka widzi mnie, biegnie, żeby się przywitać, mówi
„fajnie, że cię widzę” i rzeczywiście widać jej dobrą energię. Dużo radości ta
praca daje.
Ostatnio
jechałam samochodem, strasznie przeczołgana po warsztacie i myślałam sobie „jak mogłam coś tam zrobić w taki sposób na tym
warsztacie??” A za chwilę: „dobra,
jadę do domu, tam moi trzej faceci siedzą na kanapie, psy na pewno wybiegną na
powitanie…”. To też jest radość. Również z tego, że to jest cykl. Nawet jak
coś zepsuję, to powiem, że zepsułam i pójdę dalej. To jest za każdym razem
nowe. Radość. I to Ty powiedziałaś kiedyś, że można ją praktykować.
Dziękuję Ci Asiu za rozmowę.
Komentarze
Prześlij komentarz